Wydawało mi się, że znam już okolice Górowa Iławeckiego, Janusz szybko wyprowadził mnie z tego błędu. Wczoraj, jego mocno terenowym autem wbijaliśmy się – jak sam to określił – w dzicz kudłatą, w poszukiwaniu miejsca odludnego dla mojego przyjaciela S.

Nie wiem jak w piątkę zmieściliśmy się w jego pickupie. S słusznej postury, ja jeszcze słuszniejszej, dwie na szczęście kompaktowe kobitki i Janusz, również kompaktowy. Ryknęliśmy silnikiem i pognaliśmy 512-ką aż za Zięb, gdzie obejrzeliśmy dawny papierowy młyn nad Wałszą.

A potem zaczęło się wbijanie w dzicz kudłatą, leśnym duktem, przez bagna, strumienie, wykroty, aż na wielką polanę w lesie, otoczoną wkoło wzgórzami, a przed nami na wzniesieniu, pośród drzew, stary dom. Wzniesienie to słabo powiedziane, to była góra niemożebna, zasapałem się okrutnie, inni zresztą też.

Dom piękny ale doszczętnie zrujnowany. Stary sad wkoło i zapierający w piersiach dech widok jak z zamku na wysokiej skale. Niestety żadnej sensownej drogi dojazdowej, tylko offrodowa, którą dojechaliśmy dachując parę razy.

Przez Wągniki, Bukowiec dotarliśmy do Kandyt, a stamtąd w lewo aż po Stegę Małą. Nie dojeżdząjąc do niej skręciliśmy na Grotowo, mijając po drodze bardzo malownicze stawy. Musimy tam zawitać wiosną albo wczesnym latem. Z Grotowa na Dobrzynkę wbijąc się w dzicz kudłatą z drugiej strony.

I tam zrozumiałem dlaczego Natangia to po staroprusku znaczyło kraina spływających wód. Tego się nie da oddać słowami – Lasy, pagórki, strumienie, bagniska, opustoszałe na wpół zrujnowane siedliska. Możesz tam stać w ciszy dzwoniącej w uszach i płakać ze szczęścia, że odnalazłeś Shangri-La.

Tak tu jest i niech tak pozostanie. Nie przyjeżdżajcie, nie zaludniajcie tej ziemi. Jedźcie nad zimne morze, na Mazury, w Tatry, albo Bieszczady.